02 września 2024

Magiczny Wschód Słońca na Sao Lourenco.
Wpis prosto z mojego pamiętnika

To był dzień pełen niespodzianek i spontanicznych decyzji. Dostałam wiadomość od Olgi, czy chciałabym zobaczyć wschód słońca na Sao Lorenco następnego dnia. Początkowo zastanawiałam się nad innymi planami, ale w końcu zdałam sobie sprawę, że widok wschodu słońca na polwyspie Wawrzynca może być naprawdę niezwykły.

Odpisałam z entuzjazmem, pytając o szczegóły dotyczące czasu i miejsca spotkania. Pomimo braku pewności co do samego wyjazdu, postanowiłam podjąć to ryzyko.

Tego samego dnia, spotkałam się na szybkiej kawie ze znajomymi swoich rodziców. W trakcie rozmowy opowiedziałam o swojej pracy zdalnej i o swoich podróżach po świecie, zarówno w pojedynkę, jak i z różnymi towarzyszami. Kiedy wspomniałam o planowanym spontanicznym wyjeździe na wschód słońca z ludźmi, których ledwo znam, zobaczyłam w oczach swoich rozmówców podziw i szacunek.

To spotkanie przyniosło mi ważne spostrzeżenia. Zrozumiałam, że czasem zapominam o swojej wartości i nie doceniam swoich własnych osiągnięć i cech. Dzięki otwartości i odwadze, potrafię radzić sobie w trudnych sytuacjach i czerpać radość z podróży. To doświadczenie skłoniło mnie do refleksji i zrozumienia, że jestem silną, niezależną i fascynującą osobą, godną miłości i szacunku.

Daria, pamiętaj, jesteś wyjątkową osobą, pełną pasji i ciekawych doświadczeń. Warto doceniać siebie i pamiętać o swoich osiągnięciach. Jesteś fantastyczną kobietą - uwierz w siebie!

A po kawie z nimi poszłam się przygotować na wyjazd na wschód słońca. Najpiękniejsze jest to, że wszystko, co sobie wymarzyłam zrobić na Maderze, spełniło się samoistnie, bez większego mojego wysiłku. Chciałam przejść szlak z Pico de Aireiro do Pico Ruivo, i stało się to możliwe. Pojechałam z Caro, Kevinem, Olgą i Jonatanem. Chciałam spać pod namiotem gdzieś w dziczy, i to się spełniło - rozłożyłam swój namiot w najpiękniejszej scenerii, z widokiem na pełne ocean, obok najpiękniejszego mężczyzny w moim życiu.

Chciałam zobaczyć wschód słońca, i dostałam spontaniczne zaproszenie od Olgi. Spakowałam się w jeden mały plecak, ubrałam rzeczy wygodne, ale i eleganckie - na wszelki wypadek xD Pojechaliśmy autem z chłopakiem uzależnionym od espresso, który pił dziesięć espresso w ciągu dnia, jeśli nie więcej, bo nie mogłam tego policzyć. Gdy byliśmy w knajpie po 18:00, Olga i ja zamówiłyśmy drinka, a ten pan dwukrotnie podwójne espresso - DWIE duże filiżanki podwójnego espresso. Nie mogłam w to uwierzyć. Jakie uzależnienie.

Dojechaliśmy do miasteczka oddalonego od przylądka Fanal jakieś 20 minut autem. Było tam niesamowicie, stojąc zaledwie 3 metry od oceanu, z balkonikiem z widokiem na morze, w okolicy małe, urocze knajpki i obok cukiernia z wyśmienitymi słodyczami i kawą. O matko, na samą myśl robi mi się cieplutko w serduszku.

Następnego dnia musieliśmy wstać wcześnie, by zdążyć do pracy po godzinie 8. David zrobił nam ogromne śniadanie - tofucznice, kanapki, dodatki, kawusie, byłam w szoku, jak miły i hojny jest ten człowiek, ale co się dziwić, był z Polski. Sam był jeszcze w piżamie i kompletnie nie zorientowany, ale zrobił nam tak smaczne śniadanie. Było uroczo.

Po śniadaniu wsiedliśmy do auta z lekkim poślizgiem, już czuliśmy lekką energię, odczuwaliśmy to śniadanie w brzuchach, a kawa na pewno dała nam więcej energii, niż się spodziewaliśmy. Może to był już zapowiedź nadchodzącej przygody. Było jeszcze ciemno, gdy dojechaliśmy na parking przy początku szlaku na sam koniuszek przylądka Wawrzynca. Niebo było niesamowicie gwiaździste i bezchmurne. Czułam zarazem zdumienie i wzruszenie, bo to było jedno z moich marzeń, zobaczyć prawdziwe, czyste niebo, z dala od sztucznych świateł miast.

Ale nie mogłam zbyt długo rozkoszować się widokiem, ponieważ nasz "przewodnik" David kontrolował czas wschodu słońca, a okazało się, że czasu mamy mniej, niż myśleliśmy. Tempo było dość szybkie, a w tych warunkach nie było łatwo. Każdy z nas miał latarkę albo czołówkę, bo nie było żadnego sztucznego światła poza niebem, które delikatnie oświetlało nam drogę. Widziałam, jak ocean błyszczy, od czasu do czasu patrzyłam w górę na niebo, ale musiałam uważać, żeby nie potknąć się. Wąska droga, z ostro zakończonymi kamieniami po obu stronach, a później zorientowaliśmy się, że wspinamy się dosyć stromą częścią, a z prawej strony były przepaście. Szliśmy ostrożnie, w milczeniu, każdy w swoich myślach. Czułam ekscytację, adrenalinę, wzruszenie i szczęście. Uwielbiam takie wyprawy z nutą niepewności, ale wyścig z czasem nie należy do moich ulubionych rzeczy.

Dawid, nasz "przewodnik", wykazał się determinacją i kontrolował nasz czas, udając się z nami w stronę wschodu słońca. W pewnym momencie nagle zatrzymał się, a my, Olga i ja, wpadłyśmy na niego jak zagubione kaczki, ślepo ufając swojemu przewodnikowi. Okazało się, że droga się skończyła. Została tylko prosta, pionowa skała, i nie mieliśmy szans na przejście. Musieliśmy lekko zejść ze szlaku, cofnęliśmy się do ostatniego rozgałęzienia i poszliśmy inną ścieżką. Była ona bardziej dostępna, ale kamienie i nierówna droga utrudniały mi utrzymanie tempa. Czułam już zmęczenie i adrenalina związana z ciemnością i stąpaniem po szlaku z lekką dozą niepewności, bo bałam się o potknięcie lub skręcenie kostki, czego wtedy najbardziej się obawiałam.

Wypatrzyłam sobie punkt widokowy, do którego mieliśmy dotrzeć, co pobudziło mnie do działania, mimo że tempo Dawida było dosyć szybkie. Niebo stopniowo rozjaśniało się, coraz mniej było widocznych gwiazd, a we mnie rosła determinacja, by ukończyć szlak i spokojnie podziwiać wschód słońca. Miejsce, które wybrałam jako cel, okazało się innym niż to, o którym mówił Dawid. Uparł się, że musimy dotrzeć na koniuszek półwyspu Wawrzynca, bo tam będzie najlepszy widok na wschód słońca za 25 minut, a my pędziliśmy po kamienistej i wąskiej ścieżce wokół góry. Najciekawsze było to, że weszliśmy w miejsce, gdzie właśnie szczyt zasłaniał nam wschód słońca, więc jeśli nie zdążymy, nie zobaczymy niczego.

Okazało się, że najkrótsza droga została zamknięta, zasypana, bez możliwości ominięcia. Musieliśmy dotrzeć do drugiego rozwidlenia. Zostało 15 minut do wschodu słońca, a w nas wzbierała nierealna determinacja. Olga i Dawid zaczęli biec... a ja w duchu przeklinałam ich za to, bo serio? Biec? No ale też zmusiłam się do tego, nie chciałam przegapić wschodu słońca. Dogoniłam ich. Zostało 10 minut do wschodu, a przed nami największe wzniesienie, schody, każdy stopień był wysoko ponad nami, więc w tym momencie liczyły się mięśnie nóg i kondycja. Byłam druga, Dawid objął prowadzenie, a niestety Olga traciła siły. Ale nie chcieliśmy jej zostawić, wszyscy razem albo nikt, byliśmy już tak blisko mety, a Olga była częścią naszej grupy. Poczekaliśmy na nią i wspieraliśmy ją, wspólnie wdrapując się po tych dużych schodach. Już było tak blisko, zbliżaliśmy się coraz bardziej do szczytu. Traciłam siły w nogach, oddech był nieregularny, ale czułam tę nieokreśloną siłę i determinację.

W końcu dotarliśmy na szczyt. Przywitała nas ogromna przestrzeń oblewana niebieską wodą oceanu. To uczucie wzruszenia i łez w oczach. Endorfiny pulsowały, poczułam ekscytację i ogromne szczęście, że nam się udało, że zrobiliśmy to razem. Pokonaliśmy własne słabości i doświadczyliśmy siły naszego ciała, którą wykorzystujemy tylko wtedy, gdy nasz umysł odblokuje te zasoby do działania.

Usiedliśmy razem na skraju półwyspu Wawrzynca, z bliska widoczne były pojedyncze wyspy, do których człowiek nie miał wstępu, a dalej rozciągał się ogromny ocean, wyglądający potężnie, a na horyzoncie pojawiało się słońce. Było jeszcze kilka innych osób, wszyscy w ciszy obserwowali to przepiękne zjawisko. To uczucie żywego życia, jednocześnie takie proste, a jednak tak intensywne.

Polozylam sie na kurtce, oparlam glowe o plecak i po prostu obserwowalam niebo, słońce, świat, który mówił mi, że warto żyć właśnie dla takich chwil. Nie zawsze jest łatwo, nie zawsze czuję się szczęśliwa i spełniona, czasami nawet towarzyszy mi głęboka depresja. Jednak gdy łapię się na tych mrocznych myślach, staram się cofnąć do tych magicznych chwil, które wzbudziły we mnie te wszystkie emocje i przekonanie, że świat jest piękny, ale trzeba być otwartym, aby to dostrzec i uwierzyć, że świat chce dla nas jak najlepiej.

Ten dzień dla nas wszystkich miał ogromne znaczenie. Po powrocie do codzienności i pracy przy biurku z widokiem na otwarty taras i ocean, zerkając na niego, uświadomiłam sobie, jak niesamowite jest to, że mogę pracować zdalnie. Było to niemal surrealistyczne, że o godzinie 9:00 zaczęłam pracę w takich okolicznościach, a jeszcze przed nią zdążyłam przejść szlakiem, który odmienił moje spojrzenie na życie. To jest szczęście, które musiałam odnaleźć, doświadczając smutków i radości, aby docenić to, co sprawia mi przyjemność.

Dla mnie szczęście to zdrowa adrenalina, cuda natury, działania, które pobudzają moje endorfiny, aż skaczące pchelki po całym ciele. Wolność, możliwość robienia tego, na co mam ochotę, dobre osoby wokół mnie i przekonanie, że świat sprzyja, bo pragnie dla mnie jak najlepiej. Czasem może być zbyt ciemno, by dostrzec to szczęście, ale warto szukać tych magicznych chwil.

Życzę sobie, aby jak najczęściej przeżywać szczęśliwe momenty w życiu, aby było ich więcej niż tych, gdy toczę łzy smutku, bo wolę łzy szczęścia. Oczyszczają one duszę i są powodem do miłości.

Besos,

Darita

Artykuły z tej kategorii